Acha, choć być może „a ha”,
żeby zadźwięczało.
Ostatnio otworzyłem lodówkę i wyjąłem z niej małą drewnianą łubiankę z grzybami.
Może jakieś inne słowo, bo „łubianka” źle się kojarzy, ale nie, to była łubianka ponieważ zaraz po złapaniu temperatury otoczenia zaczęła autodestrukcję. Ja w tym czasie umyłem i oczyściłem grzyby, pokroiłem je w cienkie plasterki
i postawiłem patelnię podobną do woka
na vitro-ceramiczny plaque,
który rozjarzył się niby gardło smoka,
gdy śmiałka miał trafić szlag..
Dosypałem grzybom suszonej pietruszki i wlałem zdziebkę jakiegoś migdałowego oleju (a co tam). Mieszanka grzybowo – pietruszkowa zaczęła wysyłać kuszące sygnały, a olej nie pachniał. Spojrzałem w stronę etażerki z warzywami
i zobaczyłem rudą marchewkę, wąsate pory,
szare jak mysz ziemniaki,
zaszeleściła stara cebula,
dając tajemne znaki.
Czemu nie? Poobierałem pory z zeschłych, smutnych liści, marchewkom uciąłem oba końce, i zacząłem obierać cebule, powolutku, rachunek sumienia, bo łzy bezzasadne nie płyną na darmo. Znalazłem, przyczepiony magnesem do ściany wielki rzeźnicki nóż, z YouTube popłynął „Taniec z szablami”..
Wrzuciłem posiekane warzywa do niby woka,
do grzybów, które wyglądały po ramzesowsku,
jakby miały tysiące lat i jak to grzyby bez deszczu,
wyły o wodę, wlałem szklankę, przykryłem wszystko.
Uo matko – ziemniaki! Czemu na końcu? Pięć średnich, może cztery duże? Zacząłem rozmyślać obierając te wielkie bulwy, a jak rozmyślałem (politycznie, ale raczej w barwie pąsowej róży), to mały nożyk, który zawieruszył się gdzieś w lewej dłoni, bił rekordy długości spiralnie odkrajanej łupiny.
Potem, gołe i bezbronne, żółto – białe,
łaskawie pozwoliły się pokroić,
a w głowie coś szumiało, szeptało -
myśli niekuchenne, choć swoje.
Taa, a tam na skrajnym plaku, jakiś smutny garnek stoi. Stoi i milczy, z nienawistnym wyrzutem zmarnowanego ryżu, tak z pół kilograma, no może ćwierć. Dalej bracia (produkty), walczmy z burżuazyjnym marnotrawstwem. Afryka głoduje, a tu się marnuje? Never! Ale wok już za mały, ot wisi gar wielki, pewnie na zupy. Do gara to wszystko i wody, wodyyyy.. dwie szklanki i pogadajmy z sąsiadem przez balkon.
W onym czasie zawrzały wapory:
ryż nie całkiem stary, dziarsko
spijał wodę i warzyw poty,
co dały mu smak i kolor złoty.
Czas, jak to czas mijał na milej pogawędce. Sąsiad stwierdził, ze nie będziemy przekrzykiwać smrodzących aut, gdzieś tam w wąwozie ulicy. Wpadł z piwkiem i dziwnie pachnącym skrętem, Zajrzał do gara.. siorbnął z drewnianej łyżki – szumówki..
Zajebiste risotto !