Wąska, kamienna ścieżka, jakich te góry pełne są,
Próbuje mnie do nieba nieść, za dnia, w nocy się śni
Powietrze czyste, jak kryształ, przenika mnie i jest mną
Szpada słońca znad szczytów w lśnieniu lodowym drży.
W błękitnych oknach między chmurami blask zanikł.
Skała, jak spróchniały ząb, co ją na wiosnę stłukły
Lawiny, wietrzeje wietrzną ciszą, aż po nagi krzyk
Pęknięcia, ze skrzypem darcia niemodnej już sukni.
Szary, szeleszczący skrzydłami ptak – nieptak na grzędach
Ćwierka grani, jarów, gdzie wędrowiec nie wyśpi się
Trwoniąc siły na nowe metry uwiędnie obwisły na reglach
W ciasnej doniczce przepaści, gdzie cały rok jest jesień.
Raz - to było wieczorem - ( do dziś zostało szeptem domów )
Ciszę rozłupał trzask suchy, jak mocny policzek.
Szary, zbłąkany alpinista zjechał w ten labirynt ze snu
Szamocząc się wpadł w sieć pogmatwanych niby-uliczek.
Wśród ścian trzepotał kłując krzykiem, co zamienił się w jęk.
Nikogo nie było w tym miejscu, więc sam opadał długo na dno.
Kiedy ostatni krzyk wyfrunął na przestwór, jak struna pękł
Kręgosłup, żebra, czaszka, a on oddał się wiecznym snom..
A kiedy noc zapadła i słońce zaszło za gór parkan,
Wyszedł olbrzymi księżyc, ostry, dziwaczny wielokąt.
Wziąwszy pod pachę alpinsty ducha niby klatkę z kanarkiem
Poszedł w ciemność, gdzieś nie wiadomo dokąd...